Poranek. Dzień jak co dzień. Kot wskoczył na moje łóżko i zaczął się łasić. Połaskotał mnie wąsami po twarzy. Obudziłam się.
- Złaź stąd... - mruknęłam, otwierając oczy i spychając zwierzę. Jednak to miauknęło i wgapiało się we mnie swoimi błyszczącymi, miodowymi oczami. Przewróciłam się na plecy i nagle poraziło mnie światło, które wpadało przez okno. Jak na złość wieczorem nie zasłoniłam go zasłonami. Ech...
Usiadłam na łóżku i przeciągnęłam się. Moje skrzydła były jak zwykle lekko pomięte. Taka cena delikatnych skrzydeł... Założyłam kapcie i przeszłam przez pokój, prawie się przewracając o mojego sierściucha. Błękitne ściany wydawały się być w tym momencie szare.
Jakieś pół godziny później byłam już ubrana. Wyszłam z domu i zamknęłam drzwi. Spojrzałam jeszcze na okno, na którym siedziały dwa z moich kotów i patrzyły na mnie. Odwróciłam się i poszłam chodnikiem w prawo.
Doszłam do parku. Nic nadzwyczajnego. Szłam ścieżką i patrzyłam w niebo. Nagle wpadł na mnie ktoś. Nie przewróciliśmy się. Patrzyłam na niego. Był to mężczyzna.
- Przepraszam. - rzucił krótko.
<Jakiś mężczyzna? Hmm?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz