Kolejny ciepły dzień.
Siedziałam na drzewie i wpatrywałam się w niebo. Minęło parę dni od
przemienienia mojej formy, toteż czułam się całkiem dobrze. Słońce zaczynało
wspinać się na niebo, lecz ja się wtedy chowałam. Nie lubię dni, wolę noce, gdy
księżyc opowiada baśnie o czarownicach. Przeciągnęłam się leniwie, po czym
wskoczyłam na drzewo i rozejrzałam się. Aż dziwna, taka cisza… Było zbyt
spokojnie. Westchnęłam, po czym położyłam się na łóżku, powieszonym na
najwyższej gałęzi tego wielkiego drzewa. Zawieszone było na czterech, grubych
sznurach, które oplatały gałąź. Z drzewa, jak i z łoża widziałam z niego
wszystko – gdzie jezioro, gdzie łąka, a gdzie miejsce, w którym powinnam
teoretycznie mieszkać. Jednak wiecznie się tutaj nie ukryję. Zamknęłam oczy i ułożyłam
się wygodnie. Już miałam zasypiać, gdy nagle coś przecięło jedną z lin,
trzymającą łóżko. Zauważyłam błyszczącą w świetle słońca żyłkę – cieniutką, że
prawie nie widoczną. Przez moment się nie ruszałam, ale zaraz najnormalniej
wstałam… Poczułam na wstępie ostry ból i jakże dobrze znany zapach krwi. Od
razu spojrzałam na lewą rękę, która była aż opleciona tajemniczymi żyłkami.
Cała krwawiła… Obficie krwawiła… Jak to ja, to oczywiste, że byłam niepewna, co
dalej robić. Wtem, ujrzałam, że jedna z tych niebezpiecznych linek zaraz zetnie
następny sznur. „Nożyczki… Nożyczki… Potrzebuję nożyczek! Dlaczego
właśnie teraz ich nie ma?!”- pomyślałam. Na szyi pojawił mi się znaczek.
Dotknęłam go, a ten pod wpływem mocy i ciepła moich dłoni, stał się nożyczkami,
które teraz dzierżyłam w dłoni. Biały, zwiewny i szeroki rękaw stroju zabarwił
się na kolor krwi. Złapałam wyczarowany przedmiot i zaczęłam próbować obciąć
niebezpieczną linę, która w dalszym ciągu ocierała się o gruby sznur i z
łatwością go przecinała. Powoli, powoli… Tajemnicze, oplatające całe drzewo
przedmioty były jednak nie do przecięcia. Próbując sobie z nimi poradzić, wplątałam
prawą rękę. Krew lała się strugami po całym ramieniu. Upuściłam wyczarowane
nożyczki. Nie zauważyłam, iż zaraz odcięty zostanie jeden z grubych sznurów,
toteż gdy tak się stało, zawisłam na żyłkach. Krzyknęłam głośno. Rozpostarłam
skrzydła, ale i one wplątały się w linki, po czym i tak zniknęły. "Czy
to boli? Boli? Boli Cię?” Tak, to boli. Bardzo. Bardzo boli. Byłam
bezbronna. Zaczęłam się szamotać, ale żyłki wtapiały się coraz bardziej w moje
ciało. Po policzku spłynęła mi łza. Następnie kapnęła na udo. Moja broń uniosła
się i przecięła liny. Spadłam na ziemię. Jeszcze przez chwilę leżałam, bo gdy
próbowałam się podnieść, czułam niezwykle ostry ból na rękach, z którym mocniej
wtedy ciekła krew, oraz na nodze, którą prawie ruszać nie mogłam. Usłyszałam szmery
i tajemniczy huk. Odwróciłam głowę widząc, iż drzewo zaraz się przewróci.
Rozpostarłam skrzydła, które, choć poranione, naprawdę dobrze mi służyły. Ale i
ona odmawiały posłuszeństwa. „Nie mogę tutaj zginąć! Nie mogę!” –
krzyknęłam w myślach, po czym znów spróbowałam się podnieść. Niestety z tego
nici. Doczołgałam się do jakiejś skały i wsparłam się na niej. Tak jak
podejrzewałam, moja noga była złamana. Wtem, drzewo upadło. Zmiażdżyło by mnie,
gdyby nie silna wola przeżycia. Po dłuższym odpoczynku, rozpostarłam ponownie
skrzydła i wzniosłam się do góry. Nadal to bolało, ale nie miałam wyjścia.
Był środek nocy. Za
daleko nie uciekłam, ale zawsze coś. Siedziałam przy jeziorze. Liny w dalszym
ciągu miałam w rękach. Nie mogłam ich wyjąć, toteż nie robiłam tego. Musiałam
jednak kiedyś je wyciągnąć, inaczej dostałabym zakażenia. Złapałam odstającą żyłkę
i pociągnęłam ją mocno. Zacisnęłam zęby w bólu i cicho jęknęłam.
Nienawidziłam tego ciała, które tak czuje ból. Już wolałabym być umęczoną
duszą, niż „tym”. Przygryzłam wargę, po czym oderwałam linę w drugiej ręce.
Znów krew… Dużo krwi. Moment… Krew zostawia zapach! Tak znajdywana byłam!
Wpadłam na pewien pomysł. Naznaczyłam krwią jaskinię, po czym urwałam dół
mojego stroju i opatrzyłam obie rany. Rozpostarłam skrzydła i wzbiłam się w
powietrze. Leciałam spokojna. Wtem, zaczął padać deszcz. Westchnęłam ciężko, po
czym znalazłam jakąś ciemną grotę. Schowałam się w jej głębi. Skuliłam się przy
zimnym kamieniu, po czym zamknęłam oczy. Wreszcie trochę odpoczynku… Który
jednak nie był mi pisany. Usłyszałam pukanie. Szczerze powiem, że nie
wiedziałam, czego się spodziewać. W mojej głowie pojawiły się setki myśli. „To
ONI? Czy ktoś inny? Boję się? Zerknąć kto to? Wydawało mi się? Słyszę kroki?
Oddech…? […]”. Zdecydowałam jednak zobaczyć, któż to. Moim oczom ukazał się
mój stary, dobry przyjaciel. Odetchnęłam z ulgą, widząc go. Zaprosiłam go do
środka, a on rozpalił ogień. Wszystko mu opowiedziałam, od początku, do końca.
Po chwili jednak zaczęłam się zastanawiać, co on tutaj robi i jak mnie znalazł.
Przez długi czas nie odpowiadał, ale gdy zaczęłam naciskać, ciężko westchnął,
po czym odparł:
- Czujemy zapach
krwi, to fakt… Ale jest jeszcze coś, o czym nie wiesz. Czujemy zapach duszy.
Też go czułaś, ale nie zwracałaś na niego uwagi. Leczy gdy ktoś do kogoś
należy, jego woń staje się naprawdę charakterystyczna – byłam zszokowana tymi
słowami. On jednak dodał – Nie martw się. Nikt nas nie znajdzie, gdyż mamy
barierę… - tutaj urwał. Jego uszy poruszyły się. Wyraźnie widać było, iż
nasłuchuje.
- Coś się stało? –
zapytałam z lekkim niepokojem w głosie.
- Podsłuchiwano nas…
Ktoś jest w środku bariery – warknął, po czym nerwowo wstał. Kazał mi nie
wychodzić, po czym sam wybiegł z groty. Przytuliłam się do ściany i zdjęta
strachem, nie ruszałam się. Usłyszałam krzyk. Był to krzyk mojego przyjaciela.
Stanął on w wejściu do jaskini. Trzymał rękę na klatce piersiowej, z
której kapała... Byłam tak przerażona, że się nawet nie mogłam ruszyć. Szepnął
tylko "Uciekaj... ",
po czym padł. Podbiegłam do niego, ale on już... Nie płakałam. Byłam naprawdę
wściekła. Wyszłam zdecydowana z jaskini i zobaczyłam siedzące na
wyczarowanej ławeczce, spijających herbatkę demony. Obok nich leżały
dwa zakrwawione miecze. Spojrzeli na mnie wyczekująco, po czym zajęli się
swoimi sprawami.
- Ej! - krzyknęłam z
żalem w głosie - Czemu to zrobiliście?
- Głupie pytanie -
stwierdził jeden.
- Przeszkadzał. -
zaśmiał się drugi. Szczerze mówiąc, miałam ochotę ich zamordować. Ręka, która
złapała sztylet - drżała. Cała drżałam, tak zła byłam. Podbiegłam do nich i
uderzyłam jednego, wbijając mu broń. Gdy spojrzałam mu prosto w oczy, widziałam
wielką wściekłość. Akurat musiałam zaatakować Mejoja? Był on... Chyba bardziej
surowy. Auger wstał. Z jego oczu waliły pioruny. Odepchnął mnie, po czym wyciągnął sztylet z ręki demona.
- Szybko zdechniesz, śmieciu - warknął, po czym złapał bliźniaka za raną rękę i obaj zaśmiali się cicho.
- Nie znajdziesz jedzenia, co najmniej przez miesiąc - warknął, po czym wrócili do swego domu.
- Szybko zdechniesz, śmieciu - warknął, po czym złapał bliźniaka za raną rękę i obaj zaśmiali się cicho.
- Nie znajdziesz jedzenia, co najmniej przez miesiąc - warknął, po czym wrócili do swego domu.
~~*~~
Minęły już dwa tygodnie, a ja nie miałam nic do jedzenia. Miałam naprawdę dość. Spojrzałam w niebo. Czy ktoś mnie widzi? Czy ktoś mi pomoże? Nie... Dla nikogo nic nie znaczę. Umrę tutaj. Byłam już naprawdę głodna, czasem mdlałam, czasem próbowałam coś zrobić, szamotałam się i krzyczałam. Naprawdę, już nie chcę.
- Przepraszam was.
Błagam, wybaczcie mi kiedykolwiek? - zaczęłam mamrotać sama do siebie.
- Nie - usłyszałam.
Podniosłam wzrok, ale nikogo nie zobaczyłam.
- Zatem, czego
chcecie? - wysapałam resztkami sił, ale odpowiedzi nie zdążyłam usłyszeć -
zemdlałam. Obudziłam się na łące, pełnej ciastek i kanapek z serkiem. Pierwsze, co mi przyszło na myśl,
że moje przeprosiny zostały przyjęte. Rozpostarłam skrzydła, ale zrobiłam
tylko krok, a spadłam. W mgnieniu oka, wszystko zniknęło. Spadłam do przepaści.
Nie mogłam ruszyć
skrzydłami, ani nawet ich schować. Były pokiereszowane, całe krwawiły. Jestem
naprawdę głupia. I nudna. Ja… Ja nie chcę żyć. Mam dość tego świata. Chcę tego
starego – gdzie miałam nieograniczoną wolność. Ale teraz, nawet jeśli pomogę
aniołowi, się ich nie pozbędę. Ja jestem zabawką, mającą jedynie pocieszać w
smutnych dniach. Jestem taka durna… Jestem gównem. Nie powinnam istnieć. Ja…
Chcę umrzeć. I umrę. Magią tatuażu,
wyczarowałam sobie sznur. Mimo tego, byłam tak żałosna i nie chciałam bolesnej
śmierci, wręcz przeciwnie, wolę szybką i bezbolesną. Najłatwiej się będzie
powiesić. Złapałam sznur, ale nie miałam, gdzie go przywiązać. Rozejrzałam się
wokoło. Nigdzie nic nie zauważyłam. Ruszyłam więc w głąb jaskini, poszukując
dogodnego miejsca na śmierć. Jestem śmieciem. Jestem niczym. W głębi
groty znalazłam ogromnego potwora. Leżał przy zmasakrowanym ciele. Wyglądem
przypominał niedźwiedzia, pomieszanego z wężem i jakimś ptakiem. Stwór nerwowo
wstał. Był wielki, a jego język sięgał ziemi. Rzucił się na mnie. Przybita do
ziemi, uśmiechnęłam się do niego i zapytałam:
- Zabijesz mnie
teraz? Tak? Zrobisz to dla mnie? – stwór stał oszołomiony, na moje słowa – Tak,
zabij mnie! Wiesz, pragnę tego jak nigdy! Naprawdę! Chcę umrzeć! – potwór wstrzymał
się, po czym rzekł :
- Mam dla Ciebie
idealne miejsce, gdzie mogłabyś się zabić – zaproponował, po czym ruszyliśmy
wąską drogą pomiędzy skałami. Wreszcie doszliśmy do wielkiego, kolorowego
drzewa. Uśmiechnęłam się do niego ciepło, po czym pogłaskałam po wężowym łbie,
cicho dziękując. Ruszyłam w stronę rośliny. Zawiązałam na gałęzi pętlę, potem pętlę
na szyi i zeszłam z pnia, na którym specjalnie stanęłam. Delikatny powiew
wiatru, który nie wiadomo, skąd się tam wziął, musnął ostatni raz moje włosy. Uśmiechnęłam
się, po czym zamknęłam oczy. Znalazłam się na chwilę w naprawdę pięknym
świecie. Ale tylko na chwilkę. Moim oczom ukazał się stary, upragniony dom.
Piekło. Wszędzie paliły się umęczone dusze. Dołączę do nich..? Coś jednak było
nie tak. Zaraz to otworzyłam oczy, nadal wisząc na drzewie. Nie umierałam. Zacisnęłam pętlę mocniej, ale to nic nie dało. Wtem, usłyszałam w myślach: "Nie możesz popełnić samobójstwa. Zapomniałaś, Lileith? To ja, drzewo, obok którego siedziałaś i płakałaś w dzieciństwie. Nadałaś mi imię Pain, gdyż cały ból przerzucałaś na mnie. Nie jestem jednak zły. Rosnę tutaj już dwadzieścia lat, mimo to tamte chwile były najpiękniejsze. Dziękuję" - głos urwał, po czym go więcej nie usłyszałam. Uśmiechnęłam się delikatnie, po czym odwróciłam na pięcie i ruszyłam w stronę wejścia jeszcze głębiej. Po paru godzinach, doszłam do wniosku, iż zabłądziłam. Nawet nie wiedziałam gdzie jestem, tym bardziej nie, jak wrócić. Usiadłam przy ciemnej skale, po czym dotknęłam szyi.
- Nie mogę się zabić... Muszę kogoś o to prosić? Aż tyle tego, aby tylko umrzeć? Męczące - powiedziałam sama do siebie, po czym osunęłam się na zimne kamienie. Chciało mi się spać, ale nie mogłam. Nie w tej chwili. Było jednak ciemno i cicho, więc chcąc, nie chcąc, nic nie wskórałam. Zasnęłam. Długo jednak nie drzemałam.Obudziły mnie ciche syki i tajemnicze, niby ciche hałasy. Gdy tylko otworzyłam oczy, zamarłam. Obok mnie wiło się pełno węży. Skamieniałam, aby ich tylko nie rozjuszyć... Bałam się. Zaczęłam bardzo powoli podnosić głowę, widząc, że jestem chyba blisko gniazda. Na ten mały ruch, od razu zareagowały - podniosły małe łby i przestały się na chwilę ruszać. Ruszyłam lewą ręką, widząc, iż obok niej nie ma żadnego zwierzęcia. Złapałam kamień, po czym rzuciłam nim trochę dalej. Węże ruszyły w tamtą stronę. Korzystając z ich nieuwagi, poderwałam się i zaczęłam biec. Nie wiedziałam gdzie jestem, ale w pewnym momencie, zauważyłam światło. Oślepiło mnie słońce. Odetchnęłam z ulgą. Przed sobą zobaczyłam jezioro, oraz cztery, kamienne słupy - na nich wyryte twarze. Jednak miny były różne - jeden zadowolony, drugi smutny, trzeci wściekły, czwarty... bez wyrazu. Po chwili zauważyłam także paręnaście mniejszych drzew. Wszystko było oplecione kłączami i innymi roślinkami. Woda była przejrzysta, że widać było dno. Wskoczyłam do jeziora, po czym zanurkowałam. Wspaniałe uczucie, uwielbiam pływać. Szybko jednak wypłynęłam na powierzchnię i położyłam się na jasnozielonej trawie, gdyż skrzydła zaczęły doskwierać. Wiał ciepły, delikatny wietrzyk. Nie miałam pomysłu, czym połamane kończyny opatrzyć. Wyczarowałam bandaż oraz kartki papieru i długopis. Zabandażowałam rany, po czym złapałam kartki i zaczęłam powoli pisać. Akurat wyszła mi kołysanka. Pozostawiłam ją jednak na ziemi, a sama ruszyłam w stronę wzniesienia, wokół którego schowane było ów tajemnicze miejsce. Trafiłam na polanę. Dobrze wiedziałam, gdzie jestem. Zobaczyłam tylko wieżę zamkową, a od razu pobiegłam w jej stronę. Był to pałac. "Chcę żyć pełnią życia, póki mam czas" - pomyślałam "Samobójstwo jest dla tchórzy. Poczekam, aż nadejdzie mój czas" - otworzyłam drzwi wejściowe. Moim oczom ukazała się kobieta, z krótkimi, złotymi włosami, w białej, długiej sukience i kuchennym fartuszku.
- Proszę tędy, pokaże pani pokój - uśmiechnęła się ciepło, po czym zaprowadziła mnie na piętro.
- Nie mogę się zabić... Muszę kogoś o to prosić? Aż tyle tego, aby tylko umrzeć? Męczące - powiedziałam sama do siebie, po czym osunęłam się na zimne kamienie. Chciało mi się spać, ale nie mogłam. Nie w tej chwili. Było jednak ciemno i cicho, więc chcąc, nie chcąc, nic nie wskórałam. Zasnęłam. Długo jednak nie drzemałam.Obudziły mnie ciche syki i tajemnicze, niby ciche hałasy. Gdy tylko otworzyłam oczy, zamarłam. Obok mnie wiło się pełno węży. Skamieniałam, aby ich tylko nie rozjuszyć... Bałam się. Zaczęłam bardzo powoli podnosić głowę, widząc, że jestem chyba blisko gniazda. Na ten mały ruch, od razu zareagowały - podniosły małe łby i przestały się na chwilę ruszać. Ruszyłam lewą ręką, widząc, iż obok niej nie ma żadnego zwierzęcia. Złapałam kamień, po czym rzuciłam nim trochę dalej. Węże ruszyły w tamtą stronę. Korzystając z ich nieuwagi, poderwałam się i zaczęłam biec. Nie wiedziałam gdzie jestem, ale w pewnym momencie, zauważyłam światło. Oślepiło mnie słońce. Odetchnęłam z ulgą. Przed sobą zobaczyłam jezioro, oraz cztery, kamienne słupy - na nich wyryte twarze. Jednak miny były różne - jeden zadowolony, drugi smutny, trzeci wściekły, czwarty... bez wyrazu. Po chwili zauważyłam także paręnaście mniejszych drzew. Wszystko było oplecione kłączami i innymi roślinkami. Woda była przejrzysta, że widać było dno. Wskoczyłam do jeziora, po czym zanurkowałam. Wspaniałe uczucie, uwielbiam pływać. Szybko jednak wypłynęłam na powierzchnię i położyłam się na jasnozielonej trawie, gdyż skrzydła zaczęły doskwierać. Wiał ciepły, delikatny wietrzyk. Nie miałam pomysłu, czym połamane kończyny opatrzyć. Wyczarowałam bandaż oraz kartki papieru i długopis. Zabandażowałam rany, po czym złapałam kartki i zaczęłam powoli pisać. Akurat wyszła mi kołysanka. Pozostawiłam ją jednak na ziemi, a sama ruszyłam w stronę wzniesienia, wokół którego schowane było ów tajemnicze miejsce. Trafiłam na polanę. Dobrze wiedziałam, gdzie jestem. Zobaczyłam tylko wieżę zamkową, a od razu pobiegłam w jej stronę. Był to pałac. "Chcę żyć pełnią życia, póki mam czas" - pomyślałam "Samobójstwo jest dla tchórzy. Poczekam, aż nadejdzie mój czas" - otworzyłam drzwi wejściowe. Moim oczom ukazała się kobieta, z krótkimi, złotymi włosami, w białej, długiej sukience i kuchennym fartuszku.
- Proszę tędy, pokaże pani pokój - uśmiechnęła się ciepło, po czym zaprowadziła mnie na piętro.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz