-Yy... To nic takiego. Tylko... powierzchnia rana.
Tym razem to chłopak podniósł brwi do góry.
-Żartujesz? To musi cholernie boleć.
Przygryzlam wargę. Trafnie to ujął.
-Bez przesady. - mruknęłam bez przekonania.
-Nie wiedziałem... Ze ona. No wiesz.
-Nie zadręczaj się, Ami. Tez nie wiedzialam nie rozwalenie jej pokoju i całego dnia może ja zdenerwować.
Na jego twarzy pojawił się słaby uśmiech.
-Co takiego zrobiłaś?
Tez się uśmiechnęłam.
-Noo, malowały sobie paznokcie jakimś rozowym lakierem. Było uchylone okno. Poćwiczyłam celność.
Roześmiał się, ale zaraz spoważnał.
-Pokaż tę ranę.
Niechętnie, zgodziłam się.
***
Upokorzona do granic możliwości, stałam w kolejce do jakieś niby "przyjaznego " uzdrowiciela.
Amadeusz uparł się ,ze musimy to zrobić zanim wyruszymy w drogę.
"Z magicznymi ranami tak juz jest. Pierwsze godziny sa najważniejsze" i bla bla bla.
Czułam się jak idiotka.
Przyjechała ze mną chyba cała rodzina Johnsonów i Jullietta na dokładkę.
Miałam naprawdę dosyć tego dnia, tej całej Lu i przede wszystkim Julie.
Mimo naszej dawnej przyjaźni nie pozwoliłam jej spróbować uleczyć moich ran.
Wiedziałam, że jej mama jest zawodową
uzdrowicielką, ale...W sumie nie miałam na to logicznego wyjaśnienia, ale czułam się dumna, że nie pozwoliłam ani jej ani jej nowiutkie przyjaciółce się tknąć.
A skoro mama John'a uznała, że to zbyt poważna rana ,by zajmować się nią w domu, więc pewnie i tak nic ,by nie zdziałały.
***
Od początku życia moje uczucia nie były rozumiane, a wręcz uznawane za słabość.
I choć nienawidziłam tego, jeszcze bardziej nie cierpiałam czuć się słaba.
A tak właśnie się wtedy czułam.
Leżałam w łóżku, praktycznie bez sił. Zastanawiałam się jak to jest. Przecież to uzdrowiciel zużywa energię ,ze uzdrawia prawda?
Więc czemu do jasnej cholerci, to ja jestem wycieńczona?!
Westchnęłam i przewróciłam się na drugi bok, kierując swoje myśli na inny tor.
Mianowicie: wczoraj.
Wczoraj było jeszcze godzinę temu, choć wydaje się jakby minęło już wiele tygodni.
To wczoraj dowiedziałam się , że jadę na "wakacje" w góry.
-Śpisz?- moje rozmyślania przerwal ostry glos.
-Idz, sobie Lu.
-Nie. Wstawaj.
Mój mózg nie zarejestrowal dziwnosci faktu, że ona mnie odwiedziła.
- Nie mam siły. - odpowiedziałam całkowicie szczerze.
Przewróciła oczami i pstryknęla.
Poczułam zimno.
Otworzyłam oczy i zdalam sobie sprawę ,ze nie jestem już pod pierzynką.
Moje nogi poruszały się same i prowadziły mnie za siostrą mojego przyjaciela.
Po chwili znalazłyśmy na strych.
Było tu małe, nowiutkie łóżko z niebieską pościelą.
Prawie czułam jak tam musi być ciepło.
Spróbowałam zmusić swoje ciało ,by weszło pod kołdrę, ale w tym stanie nie byłabym przeciwstawić się choćby woli królika.
Lu zaśmiała się i posadziła mnie na łóżku.
-Myślałam, że wpadniesz na to wcześniej.
Na co?
-Hmm-mm?
Roześmiała się jeszcze głośniej.
-Jesteś tak głupia jak mój brat, wiesz? I pomyśleć ,że to mój bliźniak. - westchnęła z udawaną troską. - Biedaczek.
- Hm?
Wyprostowala się i spojrzala mi oczy.
-Za głupotę się płaci. Szczerze mówiąc myślałam, że zginiesz stojąc na tamtym zapalonym drzewie. Ale cóż, trudno. Zabije cię tutaj, opadającą z sił.
Zebrałam myśli i skupiłam się na wyraźnym mówieniu.
- Twój brat Ci tego nie odpuści.
Wybuchnela śmiechem.
- Widzisz to? - pokazała mi jakąś kartkę. - To twoje przeprosiny, że wyjechałaś do siebie.
Spojrzałam na podpis. Był nieoryginalny, któraś z dawnych przyjaciółek na pewno rozpoznałaby fałszerstwo, ale Amadeusz nawet nie widział nigdy jak się podpisuje.
Westchnęłam.
- Tak wiec widzisz, Merry. Wygrałam.
- Dlaczego tak chcesz się mnie pozbyć?
-Przez ciebie mój brat mógłby stać się lepszy ode mnie. Nie mogę na to pozwolić.
Nie widziałam związku między tymi sprawami, ale już dawno przestałam rozumieć motywy Lu.
- A teraz ostatnia lekcja magii. - znów śmiech - Pamiętasz twoje zaklęcie? To jego ułatwiona wersja. Nie siły na typ D.
Co?
-Dobranoc.
(Amadeusz?)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz